Poszukiwanie miary
[xls child_of=158]
„Recogito”:
POSZUKIWANIE MIARY
(Z Teresą TOMSIĄ rozmawia Marek WITTBROT)
– Czym są dla Ciebie zmysły?
– Zmysłowe poznawanie prowadzi nas ścieżkami skóry – zbliżamy się do tajemnic życia w jego różnorodności; staje się wskazówką, dokąd mamy zmierzać, nad czym zatrzymać się dłużej. Drobny szczegół najczęściej tworzy osnowę wiersza opisującego świat, dopiero za nim otwiera się sfera rozważań duchowych – na przykład w „Chwili we wrześniu”, gdzie motyw zagubienia wysnuł się z brzęczenia osy zaplątanej we włosy kelnerki. Są dźwięki i zapachy, które prowadzą ku intensywnym doznaniom: rozpacz utraty, niespełnienie dotyku, w wierszu natomiast pojawia się świadectwo powstałej dzięki nim nadziei bądź zadziwienia, aforystyczna refleksja lub pytanie o sens tych doznań.
– Dźwięk łączy się z zapachem, słowo z obrazem, przeżycie – z tajemnicą istnienia?
– Dźwięk, zapach, smak, dotyk wywołują przeżycia, kojarzą się z widzianym obrazem. Słowo poetyckie – jeśli chcemy je zapisać – pojawia się na podsumowanie i może skłaniać do pytań o tajemnicę istnienia. Zapach związany z miejscem jest czymś na znak śladu, który prowadzi i pomaga powracać w pamięci do dawno utraconych adresów. Wychowałam się w starym poniemieckim domu na Pomorzu i do dziś aromat fermentujących winogron, ich bulgotanie w butli i chłód kamiennej podłogi kojarzą mi się z upalnym latem, a gdy mocno skupię się na tym wspomnieniu, czuję w ustach musujący smak karmelowego piwa zwanego podpiwkiem, gaszącego pragnienie i dającego poczucie wzrastania bez ograniczeń, w bogactwie smaków i zapachów. Tajemnicę istnienia nosi się w zapachu skóry, pachnie nim miasto, gdy przemierzasz je po raz pierwszy. Zapamiętujesz obraz i przymierzasz go do rzeczywistości w innym miejscu i czasie.
– Dolnośląskie i pomorskie pejzaże czy też wołowskie a potem świdwińskie, ocalone, ale i zarazem spustoszone albo też w jakiś sposób okaleczone krajobrazy miasta kształtowały Twoją wrażliwość?
– Oglądane krajobrazy nie wystarczają, zamieszkujemy miejsca z opowieści i rodzinnych legend; przedwojenne domy i ogrody przywoływane w pamięci babci Walerii łączyły się dla mnie w jej wspomnieniach w jedno wielkie gościnne domostwo. Adresy zaistniałe w wyobraźni są często dla nas ważniejsze niż te rzeczywiste. Nigdy nie zaakceptowałam mieszkania w poznańskim wieżowcu, dopiero gdy udało nam się przenieść do małego bloku na parter, gdzie można było pod oknami posadzić kwitnące krzewy i zasiać trawę, uznałam, że to mój dom. Nasz dom w Świdwinie oplatało „czarne” wino, rosły tam też winne krzewy dające zielone owoce, ale ten był wyjątkowy, niezwykły, rzadko spotykany. Wrażliwość kształtuje się w pejzażu, w którym żyjemy, na Pomorzu Środkowym czuć przestrzeń, można oddychać; blisko lasów położone wsie pachną we wrześniu suszonymi grzybami, na łąkach pasą się konie, a krowy brodzą wśród kaczeńców i macierzanki; wiosną białe i liliowe bzy prowadzą wzdłuż drogi. Najważniejszą dla mnie rzeźbą, przed którą modliłam się z mamą w odbudowanym ze zniszczeń wojennych kościele, była figura z różami św. Teresy z Lisieux, mojej Patronki. Miasteczko nie znało sztuki ani muzeum, sztuką najwyższego lotu było przetrwać godnie w połowie lat pięćdziesiątych i później.
– Trzeba by tutaj mówić o pewnej amnezji, utracie ciągłości, życiu po apokalipsie: w przestrzeni nie do końca rozpoznanej. Jednocześnie o tym wszystkim, co było skutkiem wojny: wykorzenieniu, przesiedleniach, rodzinnych tragediach. Kiedy się czyta Twoje wiersze, widać jasno, że nie jesteś osobą znikąd. I że nie są Ci obojętne losy Twoich bliskich.
– Bolałam nad losem rodziny, nad pustką wygnańczego życia, lecz nie umiałam im pomóc, rozjaśnić ich losu; wsłuchiwałam się w opowieści ojca wychowanego w majątku na Podolu i w bolesne doznania matki urodzonej w najstarszym mieście województwa nowogródzkiego, w Słonimie; przeżyła sześć ciężkich lat w kołchozie w Północnym Kazachstanie. Trudno mi było pojąć, że rodzice nie lubią poniemieckiego domu z dużym ogrodem, w którym jabłka lipcówki z krążkami miodu w środku smakują bosko.
– Na ogół niewiele możemy zmienić, bo przecież nie odmienimy przeszłości, a i wpływ na teraźniejszość rzadko kiedy bywa znaczący, ale czy rzeczywiście jesteśmy całkowicie bezbronni?
– Gdy zgadzamy się na przeciętny los, jaki niesie nasz czas współczesny, na ograniczanie wiedzy, białe plamy w historii narodu, manipulacje informacjami, biedę duchową, może przyjść poczucie bezradności, gdyż wydaje się, że już nic od nas nie zależy. Kształtowanie silnej woli, by mimo wszystko przemieniać swoje życie na lepsze, pełniejsze, bardziej wartościowe, daje człowiekowi siłę przetrwania w najtrudniejszych czasach. Opowiadanie się po stronie prawdy broni przed rozpaczą. Prawda nas kształtuje.
– Decydując się na jakąkolwiek twórczość, jest się po stronie prawdy – prawdy istnienia, prawdy historycznej, prawdy estetycznej…?
– Pytanie o prawdę zawiera się w pragnieniu człowieka, by ogarnąć całość, dotrzeć do tajemnicy bytu – człowiek opisuje swoją drogę, analizuje znaki, gromadzi świadectwa… i pozostaje z częścią prawdy, a inni podejmują otwartą kartę lub znajdują własną. Prawdą jest to, że przemijamy, choć wielu nie chce tego przyjąć do wiadomości, niektórzy próbują urządzić świat po swojemu, jakby mieli żyć wiecznie, chcą decydować o losie innych. Sztuka pozwala widzieć świat od wewnątrz, daje wolność, pomaga tworzyć własny język porozumienia z innymi. Wielka Teresa odkryła „w jaki sposób wszystkie rzeczy widzialne są w Bogu i wszystkie się w Bogu zawierają” – widzenie całości, a nie określonych kształtów, jest u mistyków wyraziste, artystę natomiast prowadzi dotyk, kształt, kolor, brzmienie. Poeta opisuje, rzeźbiarz wykuwa w kamieniu to, co widzi i przeżywa, z czym się nie zgadza, co traci; wprawia się w „sztuce tracenia” jak opisała to w swoich wierszach Elizabeth Bishop. Najbardziej nawet zawikłana droga życia nabiera sensu, gdy doprowadza do zastanowienia: jaka jest prawda o nas?
– Sztuka staje jednak po stronie życia.
– Im bardziej czujemy się nietrwali, przemijający czy nieważni, tym więcej ma do powiedzenia sztuka, która tę naszą „marność nad marnościami” utrwala, objaśnia, prześwietla od środka. Poszukiwanie utraconego czasu staje się często genialnym zadaniem artysty jak u Prousta, a niekiedy po prostu koniecznym dążeniem, by odnaleźć własną tożsamość, określić rodzinne korzenie albo swoje miejsce na ziemi w wielkim mieście – jak opisali to w swoich wierszach Aleksander Jurewicz, Zbigniew Dominiak czy najmłodszy z nich Dariusz Sośnicki. I nie chodzi tu o nostalgiczne powroty do Kresów czy tworzenie mitu poety zagubionego w codzienności. Opisywanie wszelkich przejawów życia równoważy napierającą śmierć, czyli bezwzględną miarę bez Miłosierdzia, staje się poszukiwaniem miary trwania w ładzie i wiecznej miłości.
– Mimo bezładu, chaosu, przemocy, często otaczającej nas bezdusznej rzeczywistości, mimo ludzkiej głupoty – nie zwątpiłaś w porządkujące zasady. A przecież imperia przekraczają granice / kościoły zapominają swoich ojców / anioł marihuana śpiewa pieśń wolności – napisałaś w wierszu „Modlitwa codzienna” i zdaje się, że po wejściu w XXI wiek wcale nie będziemy mądrzejsi czy bardziej wyczuleni na dobro albo piękno.
– Blaise Pascal przypominał nam, że „serce ma swoje racje, których nie zna rozum”, zatem znając swoje ograniczenia, powinniśmy rozumieć lepiej innych – ale czy tak jest?
– Problem w tym, że nie rozumiemy samych siebie: skąd jesteśmy, dokąd zmierzamy, dlaczego mamy tworzyć, a nie niszczyć. Chcemy mieć więcej od innych i decydować o losie wielu, a nie radzimy sobie z tym, co posiadamy, co otrzymaliśmy zupełnie darmo i przecież nie na darmo.
– Egzystencjalna trwoga i zagubienie prowadzi często człowieka na skraj nihilizmu: jeśli nie moja wiara, to żadna, jeśli nie mój sukces, to niczyj. Poczucie obcości wobec innych – ich poglądów, wyglądu, nacji, religii – prowadzi do łamania zasad życia w harmonii, zaprzecza przykazaniom wspólnej obecności. Wrażliwość na piękno łączy się przecież z wychowaniem, z bliskością różnorodności. Dużą rolę odgrywa edukacja, lecz nie można hurtem nauczyć, co dobre i piękne, potrzeba osobistego zaangażowania zarówno ucznia, jak i nauczyciela, by z pracy życia uczynić sztukę. Wszelkie nasze zamysły porządkuje czas, z dystansu widać, co się ostaje, a co nie wytrzymało próby.
– Pochodzisz z rodziny przesiedleńców, a właściwie wygnańców, jak to wpłynęło na Twoje postrzeganie świata?
– Dopiero z czasem zrozumiałam, jak boli wygnanie z kultury, gdy zobaczyłam rodzinne relikwie ogryzione przez szczury – i zaczęłam opisywać w wierszach losy rodziny, stare opuszczone ogrody, nasz poniemiecki dom. Moja rozproszona i wygnana rodzina łączy się w poetyckim obrazie: mój dom zaczyna się w poezji… Słowo niewiele może pomóc, ale jest jedyną kładką ku przeszłości, po której można powracać w utracone miejsca, zadawać pytania, na które trudno znaleźć jednoznaczną odpowiedź.
– Pamiętasz zapewne nieodległe, tragiczne wydarzenia na Bałkanach. Los ludzi i całych narodów – jak pokazuje i historia, i współczesność – bywa niezbyt krzepiący. Zmarły kilka lata temu, bośniacki poeta Izet Sarajlić, świadek jeszcze jednej – można by rzec – możliwej do uniknięcia hekatomby uważał, że właśnie poezja nadaje sens życiu pozbawionemu sensu, a poeta w czasach zdrad i oszustw musi pisać o wierności, zaś im bardziej zuchwale poczyna sobie z nami śmierć, tym więcej i tym głośniej trzeba mówić o miłości.
– Jest wierność ojczyźnie, jest wierność przyjaźni i miłości. Ludzie zmuszeni do emigracji uczą swoje dzieci języka przodków, ale są też tacy, którzy opuszczają ojczysty kraj, bo gdzieś tam jest już gotowy pomysł na utrzymanie, ktoś go wypracował. Wierność – to zadanie także dla poety – bierze się z wyobraźni i siły ducha, a także z przekonania, że bez miłości poezja nie istnieje. Kto obawia się bądź wstydzi swoich uczuć, nie pisze wierszy. Zdradą jest udawanie przed innymi, że nasze związki ze światem wyglądają inaczej. Poezja nadaje sens cierpieniu, gdy nazywa je po imieniu i ocala przed zapomnieniem. Pisanie o miłości bywa krzykiem rozpaczy, że do niej tak daleko, bo gdyby była blisko, wystarczyłoby przyjazne, przepełnione miłością spojrzenie drugiego człowieka, z którym zrozumielibyśmy się bez cytatów. Jest wierność sztuce, dla której poświęcamy życie rodzinne, jest miłość porywająca nas w nieskończone obszary sacrum.
Można by sięgnąć dalej w przeszłość. Autor „Albo – albo” widział w poecie nieszczęśliwego, często cierpiącego za innych człowieka, który mówiąc rzeczy bolesne, a nawet przerażające, potrafi ująć to w taki sposób, że uwodzi muzyką wiersza, a zarazem cierpieniem ukrytym, przemienionym, cichą ofiarą. Słuchając poety niektórzy mniemają, że cudownie jest nim być, krytycy dorabiają różne estetyki, a przecież żywot artysty zazwyczaj nie jest wesoły. Kierkegaard nie cofa się przed gorzką konstatacją: lepiej zostać pastuchem i być słuchanym przez świnie, niż zostać poetą i być ignorowanym. Mimo świadomości życiowej klęski decyduje się przyjąć los przypisany twórcy. Do końca życia uważa, że porzuconej przez niego Reginie przysługuje „prawo pierwszeństwa”, ale ponad wierność uczuć stawia inną – jego zdaniem – znacznie ważniejszą.
Z wyborem drogi życia w każdym przypadku wiążą się utraty i klęski, ale także ofiara niosąca triumf, ostateczną nagrodę. Niektórzy mówią – jak Stefan Zweig – że „dopiero gdy wiadomo, że się jest czymś dla innych, czuje się treść i cel własnej egzystencji”, inni odrzucają bliskie związki uczuciowe i ofiarność pojętą egzystencjalnie, pragnąc w osamotnieniu zbliżyć się do prawdy. Być może sądzą, że ofiara samotności da im coś więcej niż wspólne zmaganie. Zbigniew Bieńkowski określił siebie jako „jeszcze jedną niejasność i jeszcze jedną nieokreśloność”, los przypisany twórcy jest przecież losem podobnym do losu wielu innych ludzi, ale czy legenda o artyście cierpiącym dla sztuki nie ma dziś racji bytu?
– Wspomniany przez Ciebie autor „Niecierpliwości serca” próbował udowodnić, iż nawet z „najgłębszej otchłani rozpaczy płynie jęk najposępniejszej a potężnej chęci życia”, jednak woli życia mu nie starczyło. Trochę dzisiaj zapomniany poeta, twórca „Przyszłości przeszłości”, tłumacz i autor znakomitych esejów poświęconych literaturze amerykańskiej czy francuskiej, w szkicu poświęconym listom Kafki do Mileny Jesenskiej mówił o człowieczeństwie skazanym na klęskę.
– Kto się zbliża do prawdy, cierpi, bo się przeobraża, a to boli. Czy sądzisz, że w życiu artysty drugi człowiek jest przeszkodą? Artysta często sam dla siebie jest przeszkodą – w tym, że nie umie kochać, dzieląc się sobą; musi wybrać samotność, skupić się jedynie na sobie, nie potrafi inaczej. Droga do człowieczeństwa nie prowadzi jedynie przez zwycięstwa nad sobą, ale również przez klęski; upadamy i wznosimy się. Pokolenie Kolumbów złożyło ofiarę ze swojego życia, lecz dopiero ich wnuki cieszą się wolnością, dla której ginęli. Dziś, w czasach terrorystycznych zagrożeń, nie powinniśmy myśleć o klęsce człowieczeństwa, lecz o znalezieniu drogi przebaczenia i pojednania, jaką wskazał nam Jezus. Droga ta okazuje się wciąż dla ludzkości za trudna, co nie oznacza, że jest niemożliwa.
– Czym dla Ciebie jest inność, odmienność, przeznaczenie?
– Nawet odważne stawianie pytań nie warunkuje nadziei, że otrzymamy odpowiedź, jakie jest nasze przeznaczenie. Determinacja poety i jego nieustające zmaganie się z sobą, z możliwościami słowa o sformułowanie najistotniejszych dylematów, wyróżnia go w społeczeństwie szukającym zazwyczaj łatwych do powielenia, gotowych wzorców. Inność twórcy polega być może na jego konsekwencji w poszukiwaniu języka, w którym mógłby zadać ostateczne pytanie, to ktoś, kto wszedł głęboko w tajemnicę nazywania rzeczy, kto nie jest podobny do nikogo przed nim, kto potrafi wiele poświęcić, zrezygnować z podanego schematu, konwenansu, kto ma żarliwość pytać wciąż od nowa o to samo, bo czuje się nienasycony, niepewny swego, niedookreślony – jak powiedziałeś kiedyś o sobie: niedokończony.
– Słowem: kto ma odwagę przemawiać własnym, a nie cudzym głosem; kto może się mylić, ale nie – kłamać.
– Przeznaczeniem poety jest wznoszenie się od tego, co indywidualne czy środowiskowe, ku temu, co ważne dla wszystkich, to wyrywanie się z cielesności ku duchowości, z doczesnego w absolutne.
– Jak rozwiązać podstawowe, egzystencjalne dylematy, jak godzić konieczność z wolnością, wieczność z doczesnością, sprawy duchowe z cielesnymi?
– Nie ma na to recepty czy sposobu, liczy się hart ducha, siła charakteru, upór i konsekwencja. Nie każdego stać na poświęcenie się rodzinie, pielęgnowanie życia i pisanie wierszy, to trudno pogodzić, bo życie rodzinne zabiera wiele czasu i wymaga odpowiedzialności nie tylko za siebie. Zwielokrotniony wysiłek wymaga ofiarności, daje za to doświadczenie, jakiego nie zdobędziesz w wieży z kości słoniowej. Nie sposób zracjonalizować i wyważyć głębokich uczuć – miarą duszy poety jest jego dzieło, widać w nim proporcje rozwagi i szaleństwa, konceptu i wyobraźni, konwencji i oryginalności. Zbigniew Herbert, pisząc o malarstwie Williama Duystera, opowiedział się po stronie „charakteru”, a nie „mistrzostwa”. To, co nas bardziej pociąga i zachwyca, potwierdzają wcześniejsze wybory zarówno pozytywne, jak i negatywne. Co ogólne, jest także w nas, blisko: wieczność / na mojej dłoni jak dmuchawiec / kołysze się.
– Co Cię skłoniło do pisania: choroba, osamotnienie, świadomość, że jesteś w jakiś sposób naznaczona?
– Długo nie miałam świadomości bycia osobą piszącą, raczej osobą żyjącą, czytającą, przeżywającą, z tego powstawały pierwsze: najpierw rymowane, później zupełnie chropawe wiersze, aż w końcu znajdowały swój wewnętrzny rytm opowiadania o świecie, o nas. Nigdy nie miałam i nie wiem do dziś, co to jest poczucie wyjątkowości, czuję się przypisana do rodziny, do małej ojczyzny, do ofiarowanej mi przyjaźni, do najbliższego kościoła. Ciężka choroba zagrażająca życiu dotknęła mnie, gdy miałam siedemnaście lat i otworzyła moim wierszom temat przemijania, którego wiernie się trzymam. Wcześniej czy później problem ten trzeba postawić przed sobą. Chora z mojego wiersza w tamtym czasie nie chce się wywyższać ponad jabłko leżące na jej stoliku u wezgłowia: ona leży jak ono, zbierając siły na śmierć. Osamotnienie w obliczu śmierci nie jest wszakże tak dotkliwe, jeśli mamy dokąd pójść. Pamiętanie o śmierci pozwala bardziej cieszyć się życiem, tym, co mam, co dla mnie ważne. Choroba, osamotnienie, cierpienie przybliżają nas, ćwiczą w przyjmowaniu śmierci jako części życia, a pisanie jest częścią życia, a więc także śmiercią, odchodzeniem od znanego ku nieznanemu.
– Gdzie, dla piszącego, jest granica pomiędzy tym, co zmysłowe, przyrodzone, przypisane naturze, a tym, co nadprzyrodzone?
– Nie sądzę, aby można było wyznaczyć taką granicę w słowie, to jest coś na kształt mistycznego doznania – odczytujesz więcej niż mówią litery w znanym ci języku, twoja skóra przekazuje dodatkowe informacje oprócz znanych zakazów i przepisów obyczajowych, dlatego wiesz, czy robisz dobrze czy nie – wpisujesz się w schemat czy ryzykujesz prawdę o sobie? Nie możemy brać ze świata wyłącznie zmysłowych doznań lub jedynie duchowych, nie sposób też kierować się wzorem zachowania sprzed wieku, to archaiczne. Dobry kontakt między nami wynika ze spontaniczności, a nie z form zwyczajowych. Gdy przekraczamy granice, zbliżamy się do Absolutu, wzbogaceni o wysiłek pokonywania barier.
– Skąd tak wielka popularność tego, co tylko pozornie wiąże się z otaczającą nas rzeczywistością – i albo ją upraszcza, albo sztucznie gmatwa?
– Tempo życia zmusza ludzi do dostosowywania się i przyjmowania gotowych rozwiązań: gorąca kanapka w drodze do tramwaju zamiast obiadu, skrót wiadomości prasowych i lektura nekrologów w miejsce zadumy nad losem człowieka. Inność kogoś obok nas budzi ciekawość i porusza sumienie, bo pokazuje, że jesteśmy różni, natomiast przykazanie miłości bliźniego jest wspólne, obowiązujące niezależnie od dzielących nas różnic. Powielanie historyjek na ekranie, w których bohaterowie ustalają przykazania według swoich potrzeb, jak i kiedy im się podoba, byle było sympatycznie, czyni ich popularnymi, bo rozgrzesza widza z duchowego lenistwa – a polega ono przede wszystkim na zacieraniu granicy między fikcją a rzeczywistością, na zaniechaniu obowiązku życia własnym życiem (a nie bohaterów seriali). Dlatego prawdziwa sztuka nie jest popularna, bo istnieje dzięki temu, że tę granicę podkreśla, a formułując własny język przekazu, poddaje jednocześnie w wątpliwość, że jakiekolwiek wzorce można bezkarnie powielać.
– W sztuce zawsze pozostaje jakaś nieokreśloność, nieprzedstawialność. Nie ogarniemy rozumem czy wyobraźnią, choćby nieprzeciętną, tajemnicy bytu. Jednocześnie – na co zwracali uwagę i Milton, i Burke, i Bloom, i Markowski, i inni – musimy pamiętać, że próbujemy się wznieść dlatego, bo najpierw upadliśmy, zostaliśmy wygnani z raju.
– „Straszliwy jest każdy anioł; piękno jest tylko przerażenia początkiem” – Rilke z „Pierwszej elegii”, rozpoznajesz…? Moje widzenie raju to lepienie z szarej gliny, formowanie kształtu, praca rzeźbiarza pragnącego z prostej materii uczynić coś więcej. Początek jest piękny i straszny zarazem, a jednocześnie wpisany w nasz rozwój. Wznosimy się, powiększając Tajemnicę.
– Mimo wszystko są jakieś miary, możliwości przedstawienia – choćby z pozoru banalnego epizodu czy zdarzenia. Problem w tym, jak zachować proporcje, nie pójść za daleko, nie być nazbyt wzniosłym czy patetycznym?
– Kto się waha, a nie zaryzykuje, nigdy nie postąpi kroku. Kategorie wzniosłości i patetyzmu zmieniają się wraz z doświadczeniem ludzkości, lecz dopiero w społecznym, osobistym albo intymnym kontakcie sprawdzamy się, na co nas stać, czy to, co dla nas wzniosłe, znajduje odniesienie, czy z fizyki potrafimy przejść w metafizykę. Samotnik z wieży w Tübingen napisał, że istnieje „miara wspólna”, ponadczasowa, w której próbujemy się odnaleźć.
– Nieodległa przeszłość dowodzi, że kwestie stylu i smaku to nie niewinne igraszki. Gdy przed laty oglądałem w Weimarze wystawę poświęconą sztuce NRD i sztuce III Rzeszy wraz z kolekcją Adolfa Hitlera – zmieniały się tylko symbole, „estetyka” była podobna, wiało nie tyle nudą, co grozą. Samotnik z tybindzkiej wieży, długo przed tym, nim się pojawił mitoman i psychopata z Linzu, a zarazem niewydarzony „artysta”, wiedział doskonale, że więcej znaczy prostota, „życie Natury”, niż mizerna partanina tych wszystkich, którzy potrafią jedynie zaspokajać swe błahe potrzeby i w gruncie rzeczy gardzą: talentem, niepowtarzalnym słowem czy oryginalnym obrazem. Rówieśnik niedoszłego adepta wiedeńskiej Akademii Sztuk Pięknych, Ludwig Wittgenstein, mówiłby o słowie, które wyszło z serca, jednocześnie przestrzegałby przed łatwymi pocieszeniami, nieliczeniem się z realiami, ucieczką od konkretu.
– Liczy się kontekst, a więc konkretne odniesienia i symbole użyte w danej sytuacji oraz intencja łatwo rozpoznawalna z perspektywy czasu. Sztuka, jeśli oddaje się w niewolę przemocy, kruszeje i ginie, bo traci swą samoistną moc, jaką jej daje wolność tworzenia. Łatwe pocieszenie w końcu obraca się przeciwko nam, bo zamiast mobilizować się do przemiany, ulegamy temu, co jest modne i aktualnie powszechnie chwalone w gazetach. Liczenie się z konkretami i trzymanie się realiów to podstawa, na której dopiero można tworzyć system filozoficzny czy nową koncepcję estetyczną. Sprzeciw wobec przemocy czy zbytniego zbiurokratyzowania naszego czasu staje się punktem oparcia dla języka sztuki, bowiem w systemie znaków wyrażamy postawę.
– Jak mówić czy pisać niby o rzeczach trywialnych, a przecież decydujących? Czy w ogóle należy to czynić i czy jest to możliwe? Przedstawiając swoją tezę o bezmyślności zła, Hanah Arendt próbowała zwrócić uwagę, że sprawy z pozoru banalne mogą przybrać nieoczekiwany obrót – i mieć tragiczne konsekwencje. Eichmanna nie interesowało nic, oprócz własnej kariery, więc decydował o ludzkim losie, by swój cel osiągnąć.
– Jeśli komuś wydaje się, że ma większe prawa, myli się; „zmysł udziału” jest nam dany równo, jednak możliwości i umiejętności wykorzystania go różnią nas. Z pozoru banalne rzeczy określają naszą postawę wobec wieczności, kim jesteśmy, komu ofiarowujemy różę. Kto pisze wiersze, będzie pisał i w „ciekawych czasach”, kto snuje obłędne idee, znajdzie takich, co myślą podobnie bezwzględnie. Chodzi o to, żeby „bezmyślność zła” nie powtarzała się, nie zarażała. Paul Celan próbował wznieść się „ponad cierniem” – każda próba poezji w świecie zbrodni i niesprawiedliwości jest próbą jednoczenia rozbitego świata, ocalania przed zwątpieniem w istnienie dobra.
– Dlatego, broniąc się przed zwątpieniem i szukając ocalenia, od samego początku skupiałaś się na sprawach ostatecznych?
– Moja babcia Waleria Gołacka nauczyła mnie, że trzeba czekać na odpowiedź, nawet gdy nie może nadejść w ludzkim wymiarze, że trzeba ufać i trwać do końca w przeświadczeniu dobra, trwać ostatecznie. Zapamiętałam ważne zdanie z jej dawnych opowieści, które później zapisałam w wierszu: Nie mówię, że mam żal, ale tak było. Ta myśl stała się dla mnie przewodnią, gdy rodzina wspominała powrót zza Uralu (boso i bezzębnie z wszą jak perłą w koronie warkoczy) i gdy często chodziłam z mamą na świdwiński cmentarz na wzgórzu za miastem. Rozmawiałyśmy o tym, że mój dziadek Bronisław zginął w łagrach w Uchcie, nie wiadomo gdzie pochowany (ma tylko symboliczny grób – tablicę na mogile żony na cmentarzu w Wołowie); wkrótce jego nazwisko znajdzie się w Kaplicy Katyńskiej przy kościele dominikanów w Poznaniu. Gdy groby naszych bliskich są daleko, pytanie o rzeczy ostateczne przybliża się.
– Gdyby groby Twoich bliskich były bliżej, pytania o sprawy ostateczne oddalałyby się? I byłoby Ci łatwiej? Napisałaś w tomiku „Przed pamięcią”: Cmentarze / odwiedzam tylko w dni słoneczne. / Mam wtedy z sobą jasność istnienia / przeciw niejasności nieistnienia.
– Częste odwiedzanie grobów naszych bliskich daje nam pewność korzeni, łączy z przeszłością i pomaga budować poczucie tożsamości. Trauma pokolenia naszych ojców wpłynęła na obraz świata, jaki w sobie nosimy, mamy to już na zawsze; nie uda się uczynić łatwiejszym obecnego życia, zresztą po co, żeby stare ciernie zastąpić nowymi?
– Gdzie kończy się biografia albo jak daleko sięga doświadczenie, a gdzie rozpoczyna się kreacja? Inni też żyją, czytają, przeżywają kolejne dni i lata – jednak ani nie piszą, ani nie próbują zatrzymać „chwili”, ani myślą o przetwarzaniu, poddawaniu refleksji i – mimo wszystko – osądowi własnych zmysłowych doznań.
– W każdym przypadku jest to osobna droga – inaczej poprowadziła w swoich wierszach doświadczenie choroby serca Halina Poświatowska, stwarzając oryginalny język mówienia o przemijaniu poprzez ukazywanie miłości zmysłowej, doznania cielesnego, gdzie indziej podobna choroba zaprowadziła Andrzeja Bursę, który znalazł dla siebie styl groteskowy, gdy poruszał sprawy ostateczne. Moje długotrwałe leczenie spowodowało, że zaczęłam pisać liryczne listy do świata, zaklęcia, błagania – które przecież świat zwykle traktuje tak samo, czy są to obrazoburcze prowokacje Wojaczka, czy wzniosłe lamenty Safony, czyli przechodzi nad nimi do porządku dziennego. Kto próbuje zatrzymać chwilę, zbliża się do tajemnicy bytu, a stąd już bliżej do Boga niż do rzeczywistości ludzkiej: Jak ziarna rzucone na skałę bez wody / nie znając przeznaczenia czemu służą / wyruszamy przymierzyć oczekujące twarze / a wieczność puszcza nas wolno / w chwili próby. Dar refleksji i osądu doznań zmysłowych prowadzi do poczucia harmonii, choć wiedzie przez wewnętrzne rozterki, gdyż uwalniając od złudzeń, ukazuje niemożliwe – a żeby znaleźć ład, nie można kierować się cudzą miarą, trzeba intuicyjnie poszukiwać własnej, nie porównywać pożyczonych „wielkości”: większa, lepsza, ale zmieścić się w swojej wielkości całym – wtedy pojawia się osobisty wiersz, który staje się uniwersalny.
Lipiec 2006 Marek Wittbrot
———————————————————————————-
Marek Wittbrot – ur. się w Polanowie w 1960 r.; pallotyn,
od 1991 r. redaktor polonijnego pisma „Nasza Rodzina,
a następnie od 2000 r. internetowego „Recogito”, które stworzył;
eseista, fotografik; publikował felietony o kulturze współczesnej
i szkice o malarstwie na łamach „W drodze”, „Tygla Kultury”
i „Toposu”. Mieszka w Paryżu.